tutaj prezentujemy artykuły z numeru 1.
kolejne numery znajdziecie tutaj
RUSH HOURS nr 1, styczeń 2011
Tap dance, taniec, który słychać
Taniec to sztuka i sposób przekazywania idei, emocji
i myśli choreografa. Można nim wzruszać i bawić,
ale może też być radością samą w sobie.
O stepowaniu w pigułce:
Stepowanie – tap dance – to taniec, który stwarza wiele możliwości przekazywania emocji. Pozwala w ciekawy sposób opowiedzieć widzowi historię i jest efektownym widowiskiem.
Podstawą stepowania jest wyrażanie rytmu stopami, poprzez uderzanie o podłogę całą powierzchnią stopy lub odpowiednimi jej częściami. Tap dance to taniec, który (musi być!) słychać. Początki nie są trudne. Chociaż stepowanie uchodzi za nietypowe i elitarne, ćwiczyć może każdy i w każdym wieku, to nie balet. Trzeba tylko chcieć. Wystarczy opanować 20 podstawowych uderzeń, które układają się w sekwencje i etiudy: stopą w podłogę ruchem szczotki stąd nazwa brush, stomp – razem pięta i reszta stopy, czy step z nogi na nogę. Jeszcze kilka kroków, specjalne podkute buty (choć na początku wystarczy zwykłe obuwie) i już można tańczyć. Podczas zajęć można zaobserwować jak niektórzy łapią klimat znany z musicali Freda Astaire'a: na sali próbują stepować przed lustrem i z laseczką w dłoniach - być jak Ginger Rogers. Obecnie nauka stepowania odbywa się raczej przy współczesnej muzyce. Żadnego muzeum starych melodii i archaizmów. Na sali słychać lata 60. i 70., rock and roll, jazz, muzykę współczesną. Zajęcia z techniki stepu łączą się również z pracą z rekwizytem np. laseczką, cylindrem, ale również z hiszpańskimi chustami.
Trochę historii:
Korzenie stepu sięgają aż do dawnych rytualnych tańców religijnych, pierwsze pisemne wzmianki o stepowaniu znajdujemy ok. 1840 r. w Ameryce. Od tego okresu, aż po dzień dzisiejszy taniec ten przeszedł długą drogę poprzez taniec ludowy aż do współczesnego tańca rewiowego i jazzowego. Od ok..1900 r. dzięki jego rytmicznemu dostosowaniu się towarzyszył wszystkim muzycznym kierunkom, z których część już dawno poszła w zapomnienie i nabrał szczególnego charakteru. W odróżnieniu od innych pierwotnych tańców ludowych, które były tańcami dla zabawy, np. irlandzki reel, stepowanie nie stało się tańcem dla rozrywki w sensie zabawy. Jego historia w Polsce sięga lat osiemdziesiątych XX wieku. Pierwszym artystą, który w swoich koncertach posługiwał się sztuką stepowania był Andrzej Rosiewicz.
Co nam daje stepowanie?
Osoby, które uczestniczą w zajęciach głośno mówią, że stepując „chudną w oczach”, mają więcej energii, lepszą koordynację ruchową, a przede wszystkim mają lepszą kondycję, ponieważ stepowanie przypomina bieg w miejscu. Dzięki temu poprawia się krążenie, nie tworzą się żylaki, wyrabia się smukła sylwetka, wzmacniają nogi. Kto stepuje, ten na czwarte piętro wchodzi bez zadyszki.
Gdzie się uczyć?
Zajęcia dla początkujących i dla zaawansowanych (dzieci, młodzież, dorośli – również 50+) odbywają się w Studio Tańca TAP&JAZZ DANCE Jiřiny Nowakowskiej, ul. Długa 9, Warszawa. Dla uczestników studia organizowane są również coroczne warsztaty stepowania w Domu Pracy Twórczej Reymontówka w Chlewiskach.
Jiřina Nowakowska o sobie:
Do Polski przyjechałam w 1980 r. do pracy na kontrakt w teatrze, jako asystentka Franka Towena (europejski mistrz w dziedzinie stepowania, założyciel Studia Tańca przy Teatrze Klipery w Pradze). Pracowałam w teatrach warszawskich jako tancerka i nauczyciel stepowania. Jako choreograf współpracowałam z najlepszymi polskimi teatrami (Warszawa, Łódź, Gdynia). Prowadzę warsztaty taneczne i kursy instruktorskie na terenie całego kraju. Wykładam w wielu szkołach artystycznych (państwowych i niepaństwowych).
Brałam udział w wielu programach telewizyjnych propagując i demonstrując stepowanie. Od 1991 roku prowadzę własne Studio Tańca TAP & JAZZ DANCE w Warszawie. Dziś, po latach mojej pracy, w kraju istnieją szkoły stepowania, tańczą również artyści, powstają stepujące zespoły taneczne. Wszyscy obecni nauczyciele tap dance w Polsce byli lub są, moimi uczniami. Zdobywają wiele nagród i tytułów na mistrzostwach i festiwalach w kraju i za granicą. Niektórzy z nich sami zostają nauczycielami tap dance. Stepowanie to wyjątkowa technika, która może stać się sposobem na życie. Zapraszam do wspólnego odkrywania tajników tańca który, słychać.
oficjalna strona:www.tap-dance.pl, www.jnowakowska.pl
Książkozaury, Magdalena Penczonek
Niezwykłe zbiegi okoliczności mają wpływ na nasze życie i potrafią efektownie rozwijać lęgnące się w głowie proste pomysły…
Ale po kolei.
Odkąd pamiętam fascynowały mnie książki, a szczególnie te z ilustracjami. Czasami odnosiłam wrażenie, że zwykła, nawet niezbyt porywająca historia ozdobiona ciekawymi obrazkami nabiera nowej jakości. Pomyślałam, dlaczego by się nie zmierzyć z tą materią? A gdyby tak zebrać grupę dzieciaków, dać im do rąk długopisy i kartki – niech spisują co im po głowach chodzi, a potem niech to narysują: kredkami, farbami, węglem albo wydłubią w linoleum… wszystko jedno, wszak wyobraźnia dzieci jest niezmierzona. A gdyby tak później można jeszcze te opowieści wydać w formie książki? I kiedy rodzące się pomysły zbierałam w konkretny projekt, do DOROŻKARNI „zapukała” Jana Fuchs. To studentka z Niemiec, która akurat na naszym uniwersytecie przebywała na wymianie z programu Erasmus. Jana mieszka obecnie w Lipsku i jest wolontariuszką w Stowarzyszeniu Buchkinder – organizacji, która wydaje książki pisane i ilustrowane przez dzieci, głownie metodą linorytu. Na warszawskiej ulicy natknęła się na dorożkarniowy plakat, potem weszła na naszą stronę i pomyślała, że warto z nami budować sieć Buchkinder. Niezliczone godziny spędziłyśmy nad dopracowaniem szczegółów naszych koncepcji i dopinaniem projektu, który złożyłyśmy w wielu fundacjach, żeby pozyskać środki. I tak podczas ferii zimowych (2009) zorganizowałam pierwsze warsztaty. Grupa dzieci ze szkół podstawowych (7-13 lat) tak zapaliła się do projektu, że w ciągu tygodnia powstały pierwsze teksty i ilustracje – tu swoim doświadczeniem i pasją podzieliła się Monika Klimowska – grafik, autorka okładek do książek. Część dzieci stwierdziła, że ich przygoda z twórczością literacką i plastyczną nie może zakończyć się na tygodniowych warsztatach, chciały więcej. Postanowiłyśmy, że dalej będziemy tworzyć spotykając się raz w tygodniu w DOROŻKARNI. Tymczasem pojechałam do Lipska. Ciekawa byłam jak entuzjastyczne opowieści Jany przekładają się na codzienność Stowarzyszenia. To, co zobaczyłam zaimponowało mi: stare pomieszczenia w podpiwniczeniu niemieckiej kamienicy, a w nich przestronna pracownia plastyczna, pomieszczenie z profesjonalnymi maszynami introligatorskimi, gdzie składane są książki, które później trafiają do księgarni Buchkinder w Lipsku. Na zajęciach spodobała mi się nieskrępowana swoboda twórcza i pełna dowolność tematyczna, nauczyłam się też prostych sposobów składania książek, ich szycia oraz oprawiania w okładki i szycia. Naładowana potężną energią wróciłam do Warszawy. Pochylaliśmy się nad kolejnymi opowieściami, a dzieciaki miały okazję pracować także pod okiem zawodowego dziennikarza Janusza Kowalczyka oraz grafika Mateusza Hodora, który później nasze książki złożył do druku. Na zajęcia wpadała także Jana – wspólnie układałyśmy pomysły na polsko-niemieckie wakacje w Krzyżowej, bo to był pomysł na kolejny etap naszego projektu. Z początkiem wakacji ruszyłyśmy trasą na Wrocław do miejscowości Krzyżowa (to miejsce szczególne, dla tych, którzy nic o nim nie wiedzą polecam stronę: www.krzyzowa.org.pl).
Z Lipska przyjechała sześcioosobowa grupa dziewcząt pod opieką założyciela Buchkinder Leipzig – Ralpha Uwe Langa i naszej Jany. W Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży spędziliśmy tydzień i nie poddając się rozleniwiającemu słońcu intensywnie pracowaliśmy od rana do wieczora. Tematem i inspiracją do naszych opowiadań stała się pobliska rzeka Pilawa i jej mieszkańcy – ci faktyczni i wymyśleni – wszak, jak już wspominałam, wyobraźnia dzieci jest niezmierzona. Nie było prosto, gdyż warsztat tworzyły polsko-niemieckie pary, stąd też pomysł, by odwrócić proces powstawania książki: najpierw robimy ilustracje, a dopiero potem piszemy! Tydzień minął niezwykle szybko, narodziły się przyjaźnie, okazało się, że język nie stanowi bariery, a co najważniejsze powstał materiał na książki! Ręcznie oprawione i zszyte zostały zaprezentowane na wieczorze autorskim kończącym wspólne warsztaty w Krzyżowej. Od września z niegasnącym entuzjazmem ruszyłyśmy do dalszej pracy. Czekało nas kolejne wyzwanie – wieczór autorski w DOROŻKARNI. Chciałyśmy pokazać naszą pasję, nasze prace i te, które powstały w Warszawie i te zespołowe z Krzyżowej, rękopisy, ilustracje, zdjęcia i karty pocztowe. Musiałyśmy też dopracować szczegóły kolejnego etapu – wyjazd na Targi Książki do Lipska i Targi Książki w Warszawie. Na targi ekspozycyjne wystawców i księgarzy do Lipska ruszyliśmy pociągiem w marcu 2010. Tu z dumą prezentowaliśmy naszą działalność literacko-plastyczną – zbiór opowiadań Przyniesione przez fale. Rzeka niekończących się historii. Spotkanie miało charakter autorskiego odczytu. Dzieci dzieliły się swoimi doświadczeniami twórczymi i plastycznymi z odwiedzającymi. Podczas tej wizyty nastąpiło również uroczyste otwarcie wystawy w „Cafe Kowalski”, która miała promować w.w. zbiór. I znów tydzień, choć niezwykle intensywny minął nam błyskawicznie. W maju 2010 nasze koleżanki z Niemiec przyjechały do Warszawy z rewizytą. ByłyTargi Książki, na których czytaliśmy odwiedzającym opowiadania ze zbioru i Festiwal DZIECIĘCA STOLICA, gdzie oprócz czytania literatury rozstawiłyśmy warsztat plastyczny i cierpliwie po polsku i po niemiecku uczyłyśmy zainteresowane dzieciaki wykonywania obrazków techniką linorytu. Zapytałam moje dziewczyny dlaczego w ogóle przyszły
na warsztaty Książkozaurów, co szczególnie spodobało im się w projekcie, który moment był dla nich najważniejszyi jaka jest ich pierwsza myśl związana z projektem? Na warsztaty przyszły ponieważ chciały ciekawie spędzić czas, ponieważ lubią bajki i ich wymyślanie. Podobała im się różnorodność zajęć: pisanie, ilustrowanie, praca przy komputerach, warsztaty w plenerze, targi. Najważniejszy moment to ten, kiedy dostały do rąk własne, wydrukowane książki! A w myślach mają koleżanki z Niemiec i Panią Magdę.Chciałabym, by projekt rozwijał się dalej. I ja i dzieciaki pomysłów mamy wiele, szukamy też nowych partnerów za granicą… może Szwecja, a może Norwegia? Kto wie?A jeśli w Warszawie są jeszcze młodzi ludzie, którzy chcieliby popracować z nami – nie tylko dziewczynki – zapraszam do DOROŻKARNI.
oficjalna strona Ośrodka Działań Artystycznych dla Dzieci i Młodzieży DOROŻKARNIA: www.dorozkarnia.pl
Veszprem Games Iwona Okupska
Relacja z festiwalu, na którym ekipa z Polski
podbiła węgierską publiczność miażdżąc konkurencję!
W połowie września 2010 dowiadujemy się, iż dorożkarniowa młodzież ze Studia Piosenki TŁOCZNIA DŹWIĘKÓW zakwalifikowała się do konkursu piosenki na międzynarodowym festiwalu VESZPREM GAMES na Węgrzech. Jedzie 5 reprezentantów: Maria Steciuk – 12 lat, Adrianna Piotrowska – 14 lat, Sylwia Drabik – 19 lat, Karolina Kocberska – 20 lat i Mariusz Oborski – 20 lat. Każdy wykona po 2 utwory: jeden w języku angielskim, jeden po polsku.
7 października 2010, czwartek
Lądujemy parę minut po 15. Jo napot kivanok Budapest! Przy wyjściu stoi młody chłopak z plakatem festiwalu. Podchodzimy, witamy się – „Hello, we are from Poland!” W odpowiedzi słyszymy – „Dzień dobry, ja was będę tłumaczuję!” To Attila Zombik. Prowadzi nas do busika, którym udajemy się do Veszprem (wym. Vesprim). Jedziemy brzegiem Budapesztu, Attila tłumaczy co widzimy w oddali – zamek, most, parlament – zapewnia, że zaprowadzi nas tam ostatniego dnia. Skąd zna polski? Jego mama jest Polką, tata Węgrem. Cieszy się, że będzie z nami – w najbliższą sobotę zdaje egzamin z polskiego
w naszym konsulacie, więc to znakomita okazja do ćwiczenia. Dzień wcześniej Attila dowiedział się, że dzisiaj ma nas odebrać z lotniska, przy festiwalu nigdy nie pracował, ale obiecuje, że będzie naszym tłumaczem i przewodnikiem… później okazuje się, że jest naszym managerem. Droga do Veszprem bardzo dobra, podróż zajmuje niewiele ponad godzinę. Nasz hotel stoi przy trasie wjazdowej. Dostajemy pokoje na drugim piętrze, taszczymy walizy po schodach wyłożonych bordowymi chodnikami, na podłogach linoleleum, w oknach białe firanki, przy ścianach sztuczne kwiaty, na ścianach obrazki. Pokoje… hmm…! Attila prowadzi nas do szkoły muzycznej na koncert – swego rodzaju support festiwalu. Występują dzieciakiz Kamczatki (7-14lat), to ponad 7000 km od Veszprem! A grają pięknie, solo, w duetach i całym zespołem: na fortepianie, klarnecie, saksofonach i trąbkach. Za dwa dni będą startować w konkursie instrumentalnym. Na sali oprócz nas ze 30 osób, a szkoda, bo koncert jest naprawdę porywający, zespołowi gotujemy owację na stojąco. Mamy okazję porozmawiać z opiekunem zespołu. Opowiada nam, że uczy znacznie więcej dzieci, ale na festiwal mógł zabrać tylko 8 osób. I, że na Kamczatce zima trwa 9 miesięcy… Na koncercie poznajemy dyrektora festiwalu (József Domokos), który naprawdę bardzo się cieszy, że w tym roku przyjechali Polacy. Biegniemy na kolację, tam dowiadujemy się, że następnego dnia o 8.00 mamy próbę, konkurs wokalny zaczyna się o 14.00, a przedtem czeka nas jeszcze uroczyste otwarcie festiwalu. Pytamy naszego tłumacza, czy można w hotelu wypożyczyć magnetofon – wszyscy chcą jeszcze poćwiczyć swoje piosenki. Attila mówi – „no to ja nie wiem, ale zapytam, dobzie?” Okazuje się, że nie można. Dzwoni więc do swojego brata, który przywozi nam magnetofon. Attila chce jeszcze od nas planszę. Jaką planszę? Tłumaczy, że każdy zespół przywozi ze sobą planszę z herbem swego miasta – to na inaugurację festiwalu. Nie wiedzieliśmy, nie mamy. Nasz przewodnik uspokaja nas, spróbuje coś zaradzić.
8 października, piątek
Wstajemy o 6.00, o 7.00 śniadanie. Attila czeka na nas od 6.30. Pędzimy (35 min.) do Miejskiego Centrum Oświaty na próbę, tam też będzie konkurs wokalny. W konkursie zaprezentują się wokaliści w kategoriach: piosenka ludowa, jazz, musicall, piosenka estradowa (w tej kategorii startujemy), operetka, piosenka klasyczna. Jesteśmy na czas, jest pianino, Monika rozśpiewuje grupę, a potem idzie z Attilą do akustyka – a nasi wokaliści próbują na scenie. Kiedy śpiewa Mariusz, w kabinie akustyka pojawiają się Rosjanki. Chwalą go za piękny głos. Po próbie biegniemy (dosłownie!) na inaugurację festiwalu. Odbywa się w hali sportowej. Rozpoczyna się z opóźnieniem, czekamy na grupę z Mołdawii, podobno zaspali. Na stronie internetowej przeczytaliśmy, że językami festiwalu są: węgierski, rosyjski i angielski. A tu niespodzianka: dyrektor festiwalu wita wszystkich po węgiersku i jest pani, która tłumaczy na rosyjski – angielskiego brak… Na szczęście jest z nami Attila! Dyrektor przedstawia jurorów poszczególnych konkursów: wokalnego, instrumentalnego, teatralnego, plastycznego, tanecznego. Po powitaniu na halę wychodzą dzieciaki z planszami miast. Naszą niesie Ada – jak zorganizował ją Attila nie wiemy, ani słowem nie zdradził się, że ją załatwił. Przez jedną noc! W tym roku na festiwalu zaprezentuje się 28 miast i ponad 850 uczestników. Oklaskujemy koncert węgierskiego zespołu muzycznego oraz występ tancerzy: układ tańca ludowego i tańca towarzyskiego razem. Ten układ zdobył nagrody na kilku festiwalach międzynarodowych. Attila zaplanował zwiedzanie miasta, przebiegamy przez centrum handlowe Balaton Plaza (w porównaniu z warszawskimi centrami to maleństwo: kilka sklepów odzieżowych, kilka kafejek, obuwniczy, RTV i AGD, spożywczy, apteka i kino), wąskimi uliczkami z niezliczoną ilością kafejek, cukierni i restauracji docieramy do zamku i na górę z krzyżem, skąd rozpościera się zapierający dech widok na Veszprem. Dowiadujemy się jak żyją mieszkańcy, jak młodzież spędza wolny czas i że grupę obcokrajowców stanowią głównie Polacy i Rosjanie. Kiedyś byli tu także Wietnamczycy i Chińczycy oraz trzech Afrykańczyków, ale wszyscy wyjechali do Polski – tak twierdzi Attila. Po obiedzie szykujemy się do konkursu. Jesteśmy na miejscu o 16.00, a tu blisko godzinna obsuwa. Siadamy na widowni, trafiamy na arie operowe i piosenki ludowe. Dziwi nas, że kategorie są kompletnie wymieszane stylistycznie i wiekowo. Widownia pełna, Rosjanie, Węgrzy, Mołdawianie i Ukraińcy, w rzędzie przed nami sami chłopcy – wszyscy śpią. Attila nie bez problemów załatwia nam pokój - garderobę, a potem jeszcze pokój z fortepianem do rozśpiewania. Pierwsza polska wokalistka – Marysia występuje tuż przed 19.00, a ostatnia Sylwia ok. 22.00. Brakuje nam dopingu naszych, inni wokaliści zbierają oklaski i gromkie owacje od rodaków startujących w innych kategoriach artystycznych. Światełko w tunelu pojawia się po pierwszej prezentacji Mariusza – na sali burza oklasków i piski dziewczyn. Czyżby się spodobał? Jesteśmy jednak realistami – i Węgrzy i Rosjanie i Ukraińcy prezentują się na scenie znakomicie. Jesteśmy kompletnie odmienni w stylistyce i estetyce. I choć na koniec zbieramy gratulacje od organizatorów i opiekunów innych wokalistów, jesteśmy przekonani, że nie mamy szans na nagrody. Po konkursie wokalnym rozpoczyna się przegląd teatralny. Nie zostajemy, jest już grubo po 22.00, a my niesamowicie zmęczeni wracamy do hotelu. Jutro sobota, Attila wyjeżdża do Budapesztu na egzamin do konsulatu. Chce, by zaopiekował się nami wówczas jego brat, ale my chcemy oglądać konkurs taneczny – poradzimy sobie bez tłumacza. Po drodze Attila spotyka kolegę – on też mówi po polsku. Namawia go, by zajął się nami w sobotę. Kolega jest bardzo sympatyczny, ale uprzejmie dziękujemy, wierzymy, że się nie zgubimy.
9 października 2010, sobota
Konkurs taneczny odbywa się w domu kultury. I znów pomieszane kategorie stylistyczne i wiekowe. Zachwycają nas barwne stroje ludowe, zachwyca technika – głównie Rosjan i Ukraińców i ta niesamowita energia. A potem zaskakuje nas, że tych samych tancerzy widzimy w tańcu ludowym, towarzyskim i disco-dance. Jesteśmy zgodni w ocenie – konkurs tańca jest na bardzo wysokim poziomie. W drodze na obiad trafiamy w parku na piknik Haribo (scena z dziewczyną, która uczy salsy, pod sceną 6 osób uczy się tańczyć, dmuchany zamek, pan z watą cukrową, stoisko z tradycyjnym węgierskim ciastem i Peruwiańczyk z biżuterią – sympatycznie rozmawia z nami po angielsku, robimy u niego zakupy, uczestników pikniku niewielu), a przed teatrem startujący w konkursie plastycznym malują miasto. Po obiedzie mamy chwilę oddechu, więc udajemy się do Balaton Plaza, chcemy kupić jakieś drobiazgi – upominki dla najbliższych. W spożywczym wyroby Nestlle, Milka itd. Co kupić? O! Jest węgierska pasta paprykowa! Kupujemy w dużych ilościach. W sklepach trudno nam się porozumieć, miejscowa młodzież w zasadzie nie mówi po angielsku, starsze pokolenie – czasem po rosyjsku. Około 17 wracamy do hotelu, a już pół godziny później przy recepcji czeka na nas Attila, egzamin zdał na 4. Mówi, że rozmawiał w konsulacie o nas, pytał, czy mogą zorganizować dla nas transport do Budapesztu w poniedziałek, zapraszał też na galę do Veszprem i do Budapesztu. W sprawie transportu nie ma szans, w sprawie gali mają do niego oddzwonić. Attila ma dla nas od organizatorów festiwalu bilety do miejscowego ZOO. Idziemy wąskimi uliczkami i znów zachwyca nas piękno tego miasta, urokliwe kamieniczki mieszają się z nowoczesnymi budynkami. Kiedy po półgodzinnym marszu stajemy w bramie ogrodu zoologicznego już zmierzcha i ZOO za chwilę zamykają. Po raz kolejny okazuje się, że dla naszego tłumacza nie ma rzeczy niemożliwych, mówi, że przyjechaliśmy z Polski i strażnik nas wpuszcza. Nie zdążamy obejrzeć całego ZOO, ale to, co widzimy urzeka nas i naprawdę żałujemy, że nie mogliśmy zajrzeć do wszystkich zwierząt. W ostatniej chwili wpadamy na kolację, a tu na parkiecie tłum tańczących dziewczyn, pod ścianą DJ puszcza muzykę – to integracyjna dyskoteka. Hmm… nikt nas o tym nie poinformował. Attila też nic nie wiedział.
10 października 2010, niedziela
Na śniadanie schodzimy o 8.00 godzinę później czeka już na nas Attila. Zaplanował wycieczkę nad Balaton – to tylko ok. 20 min. jazdy autobusem. Po drodze dowiadujemy się, że na wieczornej gali ma wystąpić Mariusz, wstęp na galę jest biletowany, jeśli chcielibyśmy by wszyscy byli na widowni musimy kupić bilety. To dla kogo jest ta gala? Dla mieszkańców Veszprem, żeby mogli poznać kulturę innych narodów. Nad Balatonem jest cudownie, ławeczki, kafejki, fantastyczne widoki, statki wycieczkowe i zaproszenia po polsku, byśmy skorzystali z rejsu. Nie korzystamy, bo nie mamy czasu. Musimy wracać na obiad a zaraz potem zaczyna się parada. Spod naszego hotelu barwny tłum prowadzony przez misia Haribo i młodzieżową orkiestrę a dalej Węgrzy, Rosjanie, Ukraińcy, Mołdawianie – tancerze ubrani w narodowe stroje. Ruszamy pod Teatr im. Petofiego, gdzie odbędzie się uroczystość ogłoszenia wyników i gala. Wszyscy mają transparenty i narodowe chorągiewki. Szkoda, że my takich nie zabraliśmy, ale drzemy się POL-SKA! POL-SKA! Attila drze się razem z nami. Idziemy ulicą, policja wstrzymuje ruch, przechodnie machają do nas. Uroczystość wręczenia nagród otwiera dyrektor oraz pani tłumacząca na rosyjski. Najpierw nagrody dla plastyków (niemal wszystko zgarnia Mołdawia), potem konkurs taneczny (w poszczególnych kategoriach nagrody na zmianę dla Rosji i Ukrainy). W końcu konkurs wokalny i szok! Brąz w konkursie piosenki estradowej w kat. 10-12 lat – Maria Steciuk, złoto w kat. 13-16 lat – Adrianna Piotrowska, w kat. 17-22 lata srebro Karolina Kocberska i Mariusz Oborski, złoto Sylwia Drabik. Szalejemy z radości, nie spodziewaliśmy się tego. Dowiadujemy się od organizatorów, że Polacy zaprezentowali się znakomicie a jurorzy zwrócili na nas szczególną uwagę. Wieczorną galę otwiera dyrektor festiwalu, widownia prawie pełna. Mówi, że młodych artystów do występu w koncercie wybrali jurorzy – tych, którzy stworzyli niepowtarzalny klimat i szczególnie zachwycili jak np. Mariusz Oborski. Na scenie pojawiają się tancerze i wokaliści – Mariusz występuje szósty. Jego Come Together z repertuaru The Beatles wywołuje owacje publiczności.Po gali idziemy do restauracji na spotkanie z dyrektorem festiwalu, poznajemy opiekunów wszystkich zespołów, są też przedstawiciele konsulatów Rosji, Ukrainy, Mołdawii. Dowiadujemy się, że na gali w Budapeszcie wystąpi Ada i Sylwia.
11 października 2010, poniedziałek
O 9.00 wyjeżdżamy busikiem do Budapesztu, Attila jest z nami. Przed Budapesztem gigantyczny korek – to podobno normalne w poniedziałki, długo krążymy wąskimi uliczkami w poszukiwaniu naszego hotelu. W końcu docieramy, rzucamy bagaże i biegniemy poznać miasto. Jedziemy metrem, zwiedzamy Zamek Królewski, przysiadamy w kawiarni przy Muzeum Marcepanu, po drodze zajadamy się gorącym ciastem węgierskim. Attila zaplanował jeszcze zwiedzanie kilku innych miejsc, ale niestety brakuje nam czasu. Co chwila dzwoni jego telefon – to z naszego konsulatu, dopytują co to za impreza i kto wystąpi. Attila kilkakrotnie cierpliwie wszystko tłumaczy, reklamuje nas – 5 osób z Polski i 5 nagród. Nie wiadomo, czy ktoś z polskiego konsulatu się pojawi. Przychodzi pani ze Związku Polaków. Galę w Pałacu Stefania otwiera dyrektor festiwalu, publiczność ciepło przyjmuje wszystkich młodych artystów, Ada prezentuje się szósta w pierwszej części, Sylwia szósta w drugiej. Po gali wszyscy zostajemy zaproszeni na lampkę szampana, soku pomarańczowego i ciasteczka. Przemawia dyrektor festiwalu, cieszy się, że w tym roku do konkursu stanęła Polska, wita przedstawicieli wszystkich konsulatów. Z polskiego nie ma nikogo. Pan z konsulatu z Rosji gratuluje wszystkim opiekunom, bo to niezwykła sztuka zarazić pasją taką rzeszę młodych ludzi.Za kwadrans 22.00 biegniemy do metra (kursuje tylko do 22.00). Attila zostaje, razem z organizatorami festiwalu wróci do Veszprem. Rozstajemy się z nim z nieukrywanym smutkiem, obiecujemy wrócić za rok, ale pod warunkiem, że on będzie naszym tłumaczem.
12 października 2010, wtorek
Rano dzwoni Attila, pyta czy szczęśliwie dotarliśmy wczoraj do hotelu i mówi, że tęskni już za nami i za tym, że dziś nas nie „tłumaczuje”. Około 11.00 wyjeżdżamy na lotnisko, samolot mamy po piętnastej, ale nie wiemy czy nie będzie korków. Mamy dużo czasu, więc rozbiegamy się do sklepów. Startujemy z ponad czterdziestominutowym opóźnieniem, w Dusseldorfie zła pogoda. Nie zdążymy na samolot do Warszawy, ale okazuje się, że tuż przed 20 jest jeszcze jeden samolot LOT-u. Uff! Lądujemy o 22.00, nie ma naszych bagaży. Zostały w Dusseldorfie, przylecą jutro rano, a kurier je nam dostarczy. Wreszcie w domu!
A młodzież… czas w samolotach spędziła nad książkami…
Kolejna edycja Festiwalu VESZPREM GAMES już w kwietniu 2011.
Eksplozja, Village Kollectiv, Mariusz Oborski
Eksplozja! Ogromny ładunek wybuchowy, wielki potencjał starannie złożony w etniczno nowoczesnej formie. Muzyka, która przenika, nie daje się rozproszyć.
Seans. Gdzie ja jestem?
ArtBem, 6 listopada, godz. 20:00. Kręcę się w fotelu – no zaczynajmy już! Trochę sobie narobiłem smaka czytając przed koncertem opis zespołu i słuchając niektórych numerów. Village Kollektiv powstał w 2002 roku, założony przez muzyków z takich grup jak: Kapela ze Wsi Warszawa, Masala, Swoją Drogą. Skład złapał i splątał brzmienia breakbeat, electro, dub, drum'n'bass
z etnicznymi motywami ludowymi z Polski, Bułgarii
i krajów Północy. Zadebiutowali krążkiem Motion Rootz Experimental 2006, który został bardzo pozytywnie przyjęty. Aktualnie promują album Subvillage Sound. Dobrze, już dobrze. Za kurtyną słyszę kroki, chrząknięcie, dwa czy trzy dźwięki basu.
Dzień dobry, dobry wieczór, witamy. Fajnie, fajnie, ale zaraz... to nie jest zwykły bas. W ogóle tutaj nic nie jest „zwykłe”. Widzę – trąbka, puzon, cymbały – ok – ale reszta? Oj, posiedzimy trochę w domu, myślę, poszukamy, popatrzymy o ile tylko wyszukiwarka znajdzie...
Pięknie podłożony beat. Chodzi. Zachęca do drobnych, mimowolnych ruchów w rytm. To jest jakby baza, fundament, podparty obejmującym, spajającym rytmikę basem. Rozłożyście ustawione trąbka i puzon nadają odrobinę europejski ton, szybko jednak przekroczony przez instrumenty, będące dla szarego słuchacza egzotyką. Na przykład, lira korbowa, której brzmienie dodaje hipnotyzującego uroku. Bawią się gatunkami, - myślę - nie boją się przekraczania granic. Nie boją się ani trochę. I wokale. Momentami wysokie, skaczące, czasem smutne, płynące, zawsze jednak z jakiejś szerokiej przestrzeni, pełne, przekonujące i autentyczne – aż chce się człowiek otworzyć, szeroko rozłożyć ręce i dorzucić swój głos do chóru. A teksty! „Porównaj Boże góry z dołami, by było równiusieńko...” (Uado) albo „Kto by miłość swą rozgadał, niechaj go pohańbi zdrada, kto kochanie rzuca swoje, niech się żegna ze spokojem...” (Ktoby) To tylko niektóre. Zespół zaprezentował utwory z tekstami pochodzącymi z bułgarskiej, rumuńskiej
i cygańskiej kultury ludowej ale niestety spośród języków wyśpiewywanych przez Village Kollektiv znany mi jest jedynie polski. I tutaj właściwie jedna rzecz: miałem wrażenie jakby wokalistki myliły się w tekstach. Albo przynajmniej były ciut niepewne. Ale może widziałem to tylko ja, uczulony dość mocno, bo sam mylę i przekręcam je namiętnie. Poza tym: weź, cwaniak, nie pomyl się w bułgarskim, dajmy na to. I to jeszcze pewnie w dialekcie! W każdym razie, nawet jeśli wystąpiły pomyłki to były profesjonalnie ukryte, a jeśli ich nie było, to obie panie ( Magdę i Izę) pokornie przepraszam.
Sam koncert przebiegał dość płynnie. Piosenka za piosenką, w przerwach kilka zdań do publiczności, zazwyczaj skutkujących zwiększeniem apetytu na następny kawałek. W pewnym momencie na scenie pojawiła się Iza Byra ( do niedawna w zespole Żywiołak). Wokalistka Village Kollektiv, Weronika Grozdew –Kołacińska, zapowiedziała, że ze względów zdrowotnych musi zrobić sobie przerwę od śpiewania, a na jej miejsce wejdzie właśnie Iza. Nie będzie to jednak, jak zapowiedziała, całkowite zerwanie ze śpiewem. Weronika ma występować od czasu do czasu z zespołem. Iza Byra, miałem wrażenie, trzymała się trochę na uboczu. Trudno osądzać, ale zapewne z biegiem czasu się to zmieni.
Niski pokłon dla Magdy Sobczak – Kotnarowskiej za występ i za projekt utworu Kukiełka. Piękny, wciągający numer! Ponadto, już pod koniec koncertu na scenie zostali we dwójkę Maciek Cierliński i Bart Pałyga. Przez te kilka minut miałem wrażenie, że unoszę się nad fotelem. Myślę, że parę wieków temu ich popis wywołałby w mieście zamieszki. Były bisy, zagrali i zostawili mnie nieobecnego. Sztuka.
I pomyśleć, że w świecie atakującej zewsząd plastikowej muzyki zachował się VK. Ba, nie tylko się zachował ale rozwija się zyskując przychylne opinie recenzentów i coraz szersze rzesze wielbicieli. Cóż, w drodze powrotnej nie słuchałem radia. Leżało sobie, plastikowe, w plastikowym pudełku w schowku z równie sztucznego tworzywa...
Czapki z głów! 9/10.
Village Kollektiv to:
Maciek Cierliński: lira korbowa, Weronika Grozdew - Kołacińska: bułgarskie struny głośne (śpiew), Rafał Kołaciński: elektronika, programowanie, Bart Pałyga: basy trzystrunne, gadułka, wiolonczela, śpiew sygyt i kargyra, Magda Sobczak-Kotnarowska: cymbały, śpiew, Rafał Gańko: trąbka, Adam Kłosiński: puzon
oficjalna strona zespołu: www.vk.com.pl
Amator - nie amatorszczyzna, Izabella Borkowska
Amator! Czy to określenie brzmi dumnie? Dla mnie tak - jednak dla większości społeczeństwa ma znaczenie negatywne, wręcz pogardliwe. Dlaczego zostało tak spłycone, zepchnięte na margines uwagi ogółu, nie wiem….
Często jestem pytana, przez kolegów po fachu, gdzie pracuję, z jakim teatrem czy tancerzami. Kiedy odpowiadam, że z amatorami, a jeszcze, że zajęcia lub przedstawienia odbywają się w domu kultury, kiwają z fałszywym zaciekawieniem głową i schodzą na inny temat. Jakby praca z ludźmi, którzy mają swoją pasję była czymś niestosownym lub poziom naszej wspólnej pracy zatrzymał się na przedszkolnym pokazie w kręgu rodzinnym.
Amator to osoba zajmująca się czymś nieprofesjonalnie, niemająca doświadczenia w danej dziedzinie (poprzez wykształcenie zawodowe), miłośnik czegoś konkretnego. To człowiek zajmujący się czymś hobbistycznie, znajdujący w tym ogromną przyjemność i satysfakcję, mający chęć coś zrobić.Za każdym razem, kiedy oglądam Amatora w reż. Krzysztofa Kślowskiego z 1979 roku, odczuwam to samo: jeśli amatorski film bohatera (granego genialnie przez Jerzego Stuhra) i jego pasja może tak mocno wpłynąć na innych ludzi, ich spojrzenie, na życie rodzinne i wywołać skrajne odczucia, to czy jest w tym coś złego lub nieistotnego?
Tak samo jest ze wszystkimi, którzy tworzą amatorskie zespoły teatralne, taneczne, filmowe, plastyczne, można wymieniać bez końca. Wszyscy liczymy na odbiorcę, na zauważenie tego, co pragniemy wyrazić poprzez amatorskie działania. Jak można potępiać kogoś i traktować go protekcjonalnie wtedy, kiedy poświęca swój wolny czas, dojeżdża regularnie na zajęcia, wkłada energię i pomysły i jeszcze ma z tego ogromną satysfakcję. Najłatwiej jest takie osoby gombro- wiczowsko ,,upupić”, krytykując i najczęściej mówiąc:
1. A po co Ci to?!
2. Pieniędzy z tego mieć nie będziesz?!
3. Kto to będzie oglądał?!
4. Myślisz, że to dobre?!
5. Chce Ci się?!
Zwykle mówią to ludzie, którzy nie mają żadnej pasji, ale znają się na wszystkim najlepiej... Trzeba naprawdę mięć silną wolę, by być amatorem.
Co innego znaczy dla mnie amatorszczyzna (brak fachowości, znajomości rzeczy), bo amatorszczyzna może zaistnieć i w profesjonalnej i w amatorskiej sztuce. Amatorszczyzna to nierzetelność, brak inwencji, pomysłu, to odtwarzanie bez serca i zrozumienia. To robienie czegoś tylko po to, żeby się odbyło i można zapomnieć i pójść siać bylejakość gdzie indziej. Amatorszczyzna zabija nas amatorów, bo utrwala w ludziach schemat: amator = coś dziecinnego, słabiutkiego i niewartego uwagi.Kochani Czytelnicy! Dajcie nam szansę, zobaczcie co dzieje się w okolicy, może amatorska sztuka, gdzieś w domu kultury zadziwi Was i zechcecie zrobić też coś sami i nie tylko dla siebie? Tak jak we wszystkich dziedzinach - aby trafić na perłę trzeba szukać...
Bo ja cały czas uważam, że AMATOR BRZMI DUMNIE!!!
Często jestem pytana, przez kolegów po fachu, gdzie pracuję, z jakim teatrem czy tancerzami. Kiedy odpowiadam, że z amatorami, a jeszcze, że zajęcia lub przedstawienia odbywają się w domu kultury, kiwają z fałszywym zaciekawieniem głową i schodzą na inny temat. Jakby praca z ludźmi, którzy mają swoją pasję była czymś niestosownym lub poziom naszej wspólnej pracy zatrzymał się na przedszkolnym pokazie w kręgu rodzinnym.
Amator to osoba zajmująca się czymś nieprofesjonalnie, niemająca doświadczenia w danej dziedzinie (poprzez wykształcenie zawodowe), miłośnik czegoś konkretnego. To człowiek zajmujący się czymś hobbistycznie, znajdujący w tym ogromną przyjemność i satysfakcję, mający chęć coś zrobić.Za każdym razem, kiedy oglądam Amatora w reż. Krzysztofa Kślowskiego z 1979 roku, odczuwam to samo: jeśli amatorski film bohatera (granego genialnie przez Jerzego Stuhra) i jego pasja może tak mocno wpłynąć na innych ludzi, ich spojrzenie, na życie rodzinne i wywołać skrajne odczucia, to czy jest w tym coś złego lub nieistotnego?
Tak samo jest ze wszystkimi, którzy tworzą amatorskie zespoły teatralne, taneczne, filmowe, plastyczne, można wymieniać bez końca. Wszyscy liczymy na odbiorcę, na zauważenie tego, co pragniemy wyrazić poprzez amatorskie działania. Jak można potępiać kogoś i traktować go protekcjonalnie wtedy, kiedy poświęca swój wolny czas, dojeżdża regularnie na zajęcia, wkłada energię i pomysły i jeszcze ma z tego ogromną satysfakcję. Najłatwiej jest takie osoby gombro- wiczowsko ,,upupić”, krytykując i najczęściej mówiąc:
1. A po co Ci to?!
2. Pieniędzy z tego mieć nie będziesz?!
3. Kto to będzie oglądał?!
4. Myślisz, że to dobre?!
5. Chce Ci się?!
Zwykle mówią to ludzie, którzy nie mają żadnej pasji, ale znają się na wszystkim najlepiej... Trzeba naprawdę mięć silną wolę, by być amatorem.
Co innego znaczy dla mnie amatorszczyzna (brak fachowości, znajomości rzeczy), bo amatorszczyzna może zaistnieć i w profesjonalnej i w amatorskiej sztuce. Amatorszczyzna to nierzetelność, brak inwencji, pomysłu, to odtwarzanie bez serca i zrozumienia. To robienie czegoś tylko po to, żeby się odbyło i można zapomnieć i pójść siać bylejakość gdzie indziej. Amatorszczyzna zabija nas amatorów, bo utrwala w ludziach schemat: amator = coś dziecinnego, słabiutkiego i niewartego uwagi.Kochani Czytelnicy! Dajcie nam szansę, zobaczcie co dzieje się w okolicy, może amatorska sztuka, gdzieś w domu kultury zadziwi Was i zechcecie zrobić też coś sami i nie tylko dla siebie? Tak jak we wszystkich dziedzinach - aby trafić na perłę trzeba szukać...
Bo ja cały czas uważam, że AMATOR BRZMI DUMNIE!!!
Migawki - zobaczyć coś więcej, Hanna Zielińska
O poszukiwaniu opowieści w zdjęciach, czyli o nietypowym projekcie fotograficznym,
realizowanym przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę”, z twórcami i koordynatorami
„Migawek” - Agnieszką Pajączkowską i Krzysztofem Pacholakiem
rozmawia Hanna Zielińska.
Hanna Zielińska: Kiedy się spotykamy, trwa już III edycja „Migawek”. Na mieście reklamuje się wiele rozmaitych szkół, kursów, a nawet akademii fotografii… Czym „Migawki” się od nich różnią?
Krzysztof Pacholak: Od początku bardzo chcieliśmy, żeby „Migawki” nie były mylone ze „szkołą fotografii” – jesteśmy na to za mali i za słabi. Nie chcemy być i nie jesteśmy też „kursem fotografii” – te z kolei kojarzą się ze zdobywaniem konkretnych umiejętności – pracy z aparatem cyfrowym, fotografią reklamową, pracą w ciemni etc. Nasze spotkania są czymś zupełnie innym. Nie szukamy osób, które „interesują się fotografią”, tylko osób, które fotografię chcą wykorzystywać do opowiadania: o świecie, o Polsce, o Warszawie, o swoim życiu i życiu swoich bliskich. „Migawkowicze” to osoby wrażliwe na rzeczywistość wokół, chcące ją jakoś przetworzyć i pokazać „po swojemu” na zdjęciach. Prawie w ogóle nie zajmujemy się kwestiami technicznymi. Jeśli ktoś by chciał robić zdjęcia komórką – bardzo proszę. Liczy się podejście, liczy się Opowieść. Chcemy uczyć myślenia fotograficznego, tego, jak konstruować fotoreportaże, jak prowadzić narrację w zdjęciach. Uwrażliwiamy. To ważne. Obserwujemy polską fotografię bardzo uważnie i często z bólem stwierdzamy, że publikowane w prasie fotoreportaże są po prostu efekciarskimi „szotami”. Staramy się, żeby zdjęcia, które robimy uciekały od dosłowności, nie podawały wszystkiego na tacy. Nie staramy się sztucznie „podkręcać” fot, żeby były bardziej chwytliwe. Oczekujemy dużo od siebie, ale też dużo od odbiorcy naszych zdjęć. Chcemy opowiadać subtelnie. To jest nasze credo.
Agnieszka Pajączkowska: To, co różni nas od tradycyjnych szkół i kursów to również formuła. Te spotkania nie są organizowane dla uczestników – one są z nimi współtworzone. Z „Migawek” wyniesiesz tyle, ile w nie włożysz. Tak to działa, postawa roszczeniowa nie ma tutaj szans. Spotykamy się w bardzo nieformalnej atmosferze, w siedzibie Towarzystwa „ę” na Moko-towskiej – w mieszkaniowej, niemal domowej przestrzeni, rozmawiamy, oglądamy swoje zdjęcia, rozkładamy odbitki na stole. Dzielimy się wrażeniami z wystaw, z przeglądania prasy, opowiadamy o swoich pomysłach na kolejne tematy. Tak wyglądają spotkania, które nazywamy „warsztatowymi” – jako organizatorzy tworzymy sytuację, dajemy ramę. Ale nasze zainteresowania czy kompetencje są często bardzo podobne do tych, które przynoszą ze sobą uczestnicy. To jest faktyczna sytuacja wymiany. Trochę inaczej wyglądają spotkania, które roboczo nazywamy „otwartymi”, czyli spotkania z fotografami, których pracę szanujemy, których cenimy, którzy nas intrygują, czasami drażnią. Ale z pewnością są dla nas ważni. Z nimi spotykamy się w Klubokawiarni Chłodna 25, w piwnicy. Zwykle nasz gość opowiada o swojej pracy, prezentuje swoje projekty. Z sali padają pytania, rodzi się rozmowa. Na te spotkania przychodzą nie tylko uczestnicy „Migawek”, ale również inne osoby zainteresowane fotografią. Jednak to dla „Migawkowiczów” gość wymyśla temat – hasło, tytuł, słowo – które ma się stać pretekstem do samodzielnej, fotograficznej realizacji. Wyznaczamy sobie dwa tygodnie na pracę – po tym czasie spotykamy się z gotowym materiałem, aby porównać swoje interpretacje, dokonać edycji, podzielić się wrażeniami.
H.Z.: Dla kogo zatem są „Migawki”? Kim są uczestnicy i uczestniczki Waszego projektu?
K.P.: Migawki są dla osób, które są wrażliwe na świat. Osób, które – trochę romantycznie – widzą
w rzeczywistości wokół coś więcej. Chcą pokazywać ją po swojemu. Interpretować. Gdy przeglądaliśmy portfolia wszystkich, którzy zgłosili się do III edycji, zwracaliśmy uwagę przede wszystkim na to, co dana osoba chce nam zdjęciami powiedzieć. Musieliśmy odrzucić dużo zgłoszeń od osób, których zdjęcia były na fantastycznym poziomie technicznym. To jednak za mało. Szukamy w zdjęciach opowieści. Tego haczyka, który Roland Barthes nazywa „punctum”. Są wśród nas licealiści, studenci, doświadczeni fotografowie. Nie liczy się wiek ani doświadczenie w fotografii. Chcemy ich zainspirować, spotkać z twórcami polskiego dokumentu.
A.P.: Warto dodać, że nie stawiamy bariery wiekowej. Chociaż tak się dzieje, że zgłaszają się do nas osoby raczej przed trzydziestką. To, co łączy uczestników, to również motywacja – wielu z nich nie tylko robi zdjęcia, ale chce również o nich rozmawiać, dzielić się efektami swojej pracy z grupą. To często indywidualiści, choć z potrzebą współpracy i dzielenia się; osoby o silnie wyrobionym zmyśle krytycznym, a przy tym patrzące na najbliższą rzeczywistość z wyjątkową wrażliwością. Ludzie, którym nie zależy na ładnym obrazku, ale na opowieści, obserwacji.
H.Z.: „Migawki” w praktyce, to…
A.P.: …środa po 17:00.
K.P.: Tak jak wspominała Agnieszka, jest kilka komponentów. Organizujemy spotkania autorskie z fotografami, których twórczość jest dla nas ważnai którą chcemy promować. Gościliśmy do tej pory Rafała Milacha, Kubę Dąbrowskiego, Tomasza Tomaszewskiego, Tadeusza Rolkego, Anię Bedyńską, Monikę Redzisz, Maćka Stępińskiego, Krzysztofa Millera. Na spotkania warsztatowe (tylko dla uczestników) zapraszamy nie tylko fotografów, ale też fotoedytorów (Kinga Kenig, Jerzy Nogal) oraz kuratorów, którzy zajmują się fotografią (Adam Mazur). Pokazujemy nowy dokument, zajmujemy się najgorętszymi trendami w fotografii światowej. Dużo rozmawiamy, dyskutujemy razem o roli fotografii prasowej, o zmianach w świecie mediów. Wymieniamy się inspiracjami, pokazujemy swoich ulubionych autorów, chodzimy wspólnie na wystawy i plenery. Tworzymy taką koleżeńską grupę fotograficzną, która – mówiąc najprościej – „jara się” podobnymi rzeczami. Wszystko kończymy wystawą. Podsumowanie II edycji zrobiliśmy w warszawskiej Kinotece, gdzie przez wakacje można było oglądać prace uczestników. To było coś!
A.P.: Mamy taki cichy plan, aby to powtórzyć. To miejsce okazało się dla nas idealne z kilku powodów – wystawa „migawkowa” to wystawa zbiorowa, która potrzebuje dość dużej przestrzeni, aby pomieścić choćby po jednym projekcie każdego spośród dwudziestu uczestników. A więc przestrzeń – w kawiarni się nie zmieścimy… I tu pojawia się druga sprawa: nie chcemy zamykać tej wystawy w galerii. Te zdjęcia powstają bardzo blisko rzeczywistości, codzienności i chcemy, aby w przestrzeniach codziennych, przechodnich były oglądane. Zależy nam na spotkaniu „migawkowych” zdjęć z jak największą liczbą przypadkowych odbiorców– niekoniecznie koneserów fotograficznego dokumentu czy reportażu. Do Kinoteki ludzie przychodzą na filmy, bardzo różne, nie na zdjęcia. I właśnie dlatego to spotkanie wydaje nam się tak cenne – bo z zaskoczenia intrygują, zaciekawiają, opowiadają nieznane historie. Jeśli zdjęcia wiszące w Kinotece sprawiły, że ktoś spóźnił się na film – to trochę o to nam chodziło.
H.Z.: Wspomnieliście, że wśród zaproszonych do współpracy gości znaleźli się, m.in. Chris Niedenthal, Tadeusz Rolke… Czy trudno było namówić ich do wzięcia udziału w projekcie?
K.P.: Wiem, że to może zabrzmieć dziwnie, ale nie było trudno! Zarówno Tadeusz, jak i Chris zgodzili się od razu. Do tej pory praktycznie nikt nam nie odmówił. Oczywiście, często gimnastykujemy się, żeby dopasować terminy, ale to przecież drobiazg. Cieszy nas dobry odbiór tego, co robimy. Gdy przedstawiamy ideę „Migawek”, opowiadamy o naszym podejściu do fotografii społecznej, ludzie reagują bardzo pozytywnie. Pewnie bierze się to stąd, że – w gruncie rzeczy – podobnych warsztatów w Warszawie nie ma. Wypełniamy pewną lukę.
H.Z.: Co dla Was inicjatorów i koordynatorów całego przedsięwzięcia okazało się największym wyzwaniem przy realizacji „Migawek”?
K.P.: Wyzwaniem jest nabór uczestników. Staramy się bardzo mocno akcentować, jaką fotografią się zajmujemy. Do czego ją wykorzystujemy i czego od przyszłych uczestników oczekujemy. Niestety wciąż – pomimo trzyletniego doświadczenia – mamy problemy z właściwym dotarciem do takich osób. Możliwe, że jest ich po prostu niewiele? Że ta nisza, w której działamy nie jest wcale taka rozległa. Otrzymujemy dużo zgłoszeń od osób, które w zdaniu „warsztaty fotografii społecznej” widzą jedynie słowa „warsztaty fotografii”. Musimy to cierpliwie prostować, tłumaczyć, że obsługa Photoshopa to nie u nas.
A.P.: Ja jeszcze dodam, że czasami wyzwaniem dla nas jako organizatorów było również delikatne, acz możliwie konsekwentne podsycanie mobilizacji i motywacji uczestników. Pamiętajmy, że „Migawki” trwają siedem miesięcy – w tym mamy kapryśną zwykle jesień i mroźną zimę. Udział w „Migawkach” to nie wyjazd na safari – wymaga konsekwencji i naprawdę sporo pracy. Chociaż przychodzą do nas ludzie pełni motywacji, ciekawi i wyjątkowi, to wiadomo, że nastroje i dynamika grupy bywają różne. Czasami zdarza się, że entuzjazm i zapał do pracy, do realizacji projektów, do działania – jakby słabnie. I to jest naturalne. W takich chwilach staramy się, nie tylko jako organizatorzy, ale również jako „opiekunowie” grupy, dać z siebie więcej, zmobilizować, stworzyć sytuację do wspólnej pracy. W zeszłym roku pomysł na eksperymenty i grupową zabawę ze studyjnym oświetleniem narodził się w takim właśnie momencie.Przytachaliśmy na Mokotowską lampy i mieliśmy świetny, fotograficzny czas dla siebie.
H.Z.: Jakie są Wasze „migawkowe” marzenia?
K.P.: Moje marzenia spełniają osoby, które po „Migawkach” fotografują dalej. Oglądam ich blogi lub portfolia i widzę, jak się rozwijają. Wtedy serce rośnie. Mamy kilka takich osób. Z I edycji, np. Daniel Chrobak, który założył firmę fotograficzną, a teraz prowadzi ze mną III edycję. Z II edycji Krzyś Kowalski, który robi świetne projekty foto i dostał się do Instytutu Twórczej Fotografii w Opawie. Już mam swoje pierwsze typy, jeśli chodzi o edycję III. Słowem: szukamy talentów. Chcemy zaszczepić bakcyla, a marzeniem jest, żeby kogoś zarazić na amen.
A.P.: Moje marzenie jest też takie, aby „Migawki” po prostu trwały. Aby co roku udawało nam się realizować kolejną edycję – z nowymi uczestnikami, kolejnymi gośćmi… Marzy nam się również, aby ruszyć w fotograficzną podróż po Polsce. Ale nie powiemy więcej, aby nie zapeszyć…
H.Z.: Dziękuję za rozmowę.
oficjalna srona: www.migawki-animatornia.blogspot.com
Lockin' Funky Teddies, Cezary Prośniak
Kilka lat temu, kiedy szedłem na zajęcia teatralne, zobaczyłem przez okno sali prób Kubę. Prowadził on zajęcia swojej grupy Tańca Nowoczesnego Exceed. Moją uwagę zwróciło to, że Kuba wykonywał jakieś szalone ruchy, a cała grupa, zgromadzona dookoła niego, bardzo żywo reagowała i śmiała się. Sytuacja ta powtarzała się regularnie. Przechodząc obok okna, za każdym razem widziałem to samo. W końcu moja ciekawość zwyciężyła i „zagadałem” z Kubą. Wyjaśnił mi on wtedy, że to co robi, to rodzaj tańca – locking. W chwilę później zaczął mi pokazywać poszczególne ruchy. Okazało się, że każdy ruch ma swoją nazwę, że można z nich stworzyć całą choreografię zwłaszcza kiedy tańczy się w grupie, jednak najważniejsza w lockinie jest improwizacja! Któregoś dnia doszliśmy do wniosku, że można by spróbować założyć własną grupę lockinową. I tak się zaczęło. Od tej pory umawialiśmy się na kolejne spotkania, podczas których rozwijaliśmy swoje umiejętności, uczyliśmy się sekwencji nowych ruchów, zaczęły powstawać pierwsze choreografie. Tak mnie to wciągnęło, że zacząłem podglądać w sieci zawody i pokazy z zagranicy, interesować się historią lockin'u. Dotarło do mnie, że w każdej dziedzinie istnieją ludzie, którzy twierdzą, że potrafią coś robić, a nawet nie wiedzą skąd to się wzięło, dlaczego i jak należy to poprawnie wykonać. Tacy ignoranci głoszą i przekazują później innym same bzdury. Po kilku miesiącach byliśmy gotowi do pierwszego występu. W maju 2007 roku zaprezentowaliśmy się na scenieFestiwalu Dziecięca Stolica pod Pałacem Kultury. Oglądało nas wtedy kilkuset widzów i z oklasków które zebraliśmy wnioskuję, że bardzo się spodobaliśmy. Dołączył do nas Jasiek. Grupę nazwaliśmy Funky Teddies i coraz bardziej „wkręceni” w lockin' zaczęliśmy brać udział w organizowanych w Polsce pokazach i batelkach (pojedynkach tanecznych) chociaż nie będę pisał jak nam początkowo szło...
W grudniu 2009 roku udało nam się wyjechać do Niemiec, gdzie w Dusseldorfie odbywała się szósta edycja Funkin' Stylez. Pojechaliśmy też do Paryża na Juste Debout – jedną z największych imprez tanecznych na świecie. W 2008 roku zaczęliśmy odnosić zwycięstwa – pierwsze miejsca na Funkall 3 w Gdańsku oraz podczas I Wanna Funk You Heart w Warszawie w 2010. Cały czas ciężko ćwiczymy i planujemy udział w następnych zawodach. W lockinie fajne jest to, że konieczność uczestniczenia w „pojedynkach” ciągle motywuje do „kombinowania” i chęci zaskoczenia – zrobienia czegoś nowego, czego jeszcze nie było, czego nie wymyślił nikt inny. Wspaniałe jest szukanie nowej muzyki i wymyślanie oryginalnych kostiumów. W lockinie to bardzo ważne – każda ekipa ma swoje barwy, dzięki którym później jest rozpoznawana. Jednak najbardziej liczy się jak czujesz muzykę i jak się do niej ruszasz.
Do momentu, w którym odkryłem lockin' taniec kojarzył mi się z baletem lub ewentualnie z podrygami na weselach. Teraz wiem, że to coś więcej. Odkryłem swoją pasję. Poza ruchami i choreografią podąża też cała wspaniała historia danego gatunku wraz z jego prekursorami i ludźmi, którzy stale wnoszą wynoszą nowego rozwijając dany gatunek. Ważne jest, żeby rozpoczynając naukę nie poddawać się tylko systematycznie ćwiczyć – aż w końcu się uda. Coś, co początkowo wydawało się niemożliwe staje się z czasem proste, a my przekonujemy się, że możemy znacznie więcej. Dzięki lockinowi znalazłem coś, co mnie kręci, co kocham i co jest moje. Mało rzeczy równa się z uczuciem jakie towarzyszy mi kiedy kompletnie spocony schodzę z parkietu czy ze sceny i słyszę głośne oklaski. Wam też tego życzę, więc tańczcie! Pozdro.
oficjalna strona: www.funkyteddies.pl
W grudniu 2009 roku udało nam się wyjechać do Niemiec, gdzie w Dusseldorfie odbywała się szósta edycja Funkin' Stylez. Pojechaliśmy też do Paryża na Juste Debout – jedną z największych imprez tanecznych na świecie. W 2008 roku zaczęliśmy odnosić zwycięstwa – pierwsze miejsca na Funkall 3 w Gdańsku oraz podczas I Wanna Funk You Heart w Warszawie w 2010. Cały czas ciężko ćwiczymy i planujemy udział w następnych zawodach. W lockinie fajne jest to, że konieczność uczestniczenia w „pojedynkach” ciągle motywuje do „kombinowania” i chęci zaskoczenia – zrobienia czegoś nowego, czego jeszcze nie było, czego nie wymyślił nikt inny. Wspaniałe jest szukanie nowej muzyki i wymyślanie oryginalnych kostiumów. W lockinie to bardzo ważne – każda ekipa ma swoje barwy, dzięki którym później jest rozpoznawana. Jednak najbardziej liczy się jak czujesz muzykę i jak się do niej ruszasz.
Do momentu, w którym odkryłem lockin' taniec kojarzył mi się z baletem lub ewentualnie z podrygami na weselach. Teraz wiem, że to coś więcej. Odkryłem swoją pasję. Poza ruchami i choreografią podąża też cała wspaniała historia danego gatunku wraz z jego prekursorami i ludźmi, którzy stale wnoszą wynoszą nowego rozwijając dany gatunek. Ważne jest, żeby rozpoczynając naukę nie poddawać się tylko systematycznie ćwiczyć – aż w końcu się uda. Coś, co początkowo wydawało się niemożliwe staje się z czasem proste, a my przekonujemy się, że możemy znacznie więcej. Dzięki lockinowi znalazłem coś, co mnie kręci, co kocham i co jest moje. Mało rzeczy równa się z uczuciem jakie towarzyszy mi kiedy kompletnie spocony schodzę z parkietu czy ze sceny i słyszę głośne oklaski. Wam też tego życzę, więc tańczcie! Pozdro.
oficjalna strona: www.funkyteddies.pl
Wszystko o Kobietach, Teatr Cometa, Grzegorz Pohl
Sytuacje śmieszne, poważne, a nawet tragiczne jednak te wszystkie, widziane i opisane przez mężczyznę, niemal migawki z kobiecego życia od początku aż do końca wciągają widza.
Poszukując pomysłu na niedzielny wieczór, nieco zmęczony ostatnio częstymi w listopadzie długimi weekendami, zawędrowałem aż na Białołękę. Piszę „aż”, ponieważ mieszkam na lewym brzegu Wisły, więc prawobrzeżne dzielnice naszego miasta takie, jak Białołęka wydają mi się bardzo odległe. Nic bardziej mylnego. Dojazd na ulicę Van Gogha 1 gdzie mieści się ośrodek kultury, w niedzielny wieczór, zajął mi zaledwie 15 minut. Z parkowaniem też nie było problemu, co w przypadku teatrów leżących w centrum jest nie lada wyzwaniem. Tak naprawdę muszę się przyznać, że podróżą i tym parkowaniem w ogóle się nie zmęczyłem, ponieważ „wyciągnąłem” na spektakl koleżankę, która z radością mnie tam przetransportowała swoim samochodem…
Spektakl białołęckiego Teatru CoMeta można obejrzeć bezpłatnie, wystarczy tylko zarezerwować miejscówkę. Dla tych, którzy jeszcze nie byli w Białołęckim Ośrodku Kultury dodam, że mieści się on w bardzo nowoczesnym budynku, a sala widowiskowa jest chyba jedną z największych i najładniejszych sal widowiskowych w Warszawie. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że widownia zapełniona była w 99 procentach pomimo niedzielnego wieczoru. Najwyraźniej mieszkańcy Białołęki bardzo chętnie odwiedzają swój ośrodek kultury, co bardzo im się chwali.
Sztuka Wszystko o kobietach autorstwa Miro Gavrana – jednego z najwybitniejszych, współczesnych pisarzy chorwackich, w 1999 roku okrzykniętego najlepszym dramatopisarzem Europy Środkowej, jest colagem pięciu opowieści, w których przenikają się historie aż 15 kobiet w niemal każdym wieku. Po raz kolejny użyłem określenia „aż”, a to dlatego, że te „aż” 15 ról jest odrywanych przez zaledwie 3 aktorki. Używając wszelakich technik dziewczyny sprawnie przeobrażają się w kolejne bohaterki opowieści cały czas pozostając na scenie. W przedstawieniu wszystko jest bardzo czytelnepomimo użycia minimalnych elementów scenografii – w tym przypadku różnej wielkości kubików, które pełnią rolę krzeseł, stołu, sceny, a jednocześnie schowków kryjących elementy garderoby i niezbędne rekwizyty. Każdemu z pięciu wątków sztuki towarzyszy inne światło i inne elementy kostiumów bohaterek, dzięki którym w bardzo prosty i plastyczny sposób wcielają się one w kreowane przez siebie postacie - od kilkuletnich dziewczynek, aż po wiekowe staruszki. Nie chcąc przytaczać streszczenia sztuki napiszę tylko, że odkrywa ona różne aspekty i sytuacje, jakie spotykają
w swoim życiu przedstawicielki płci pięknej. Nie są to epickie historie, jednak dla samych bohaterek w ich życiu nie brakuje eposu. Są sytuacje śmieszne, poważne, a nawet tragiczne, jednak te wszystkie, widziane i opisane przez mężczyznę, niemal migawki z kobiecego życia, od początku aż do końca wciągają widza. Mnie, poza scenariuszem, przede wszystkim urzekła konsekwencja w scenografii i kostiumach, tak zwane „ładne obrazki” oraz swoboda z jaką aktorki zmieniały swoje kreację – zarówno w sensie ról jak i odzienia. Jedynie lekko znużyła mnie przedostatnia scena, w której, w porównaniu do wcześniejszych, było znacznie więcej tekstu, ale to taka drobnostka szybko zatarta przez urok sceny finałowej, która u większości widzów wywołała śmiech, a we mnie odrobinę wzruszenia. Ale to to, co lubię najbardziej w sztuce – każdy odbiera ją inaczej…
Miro Gavran: Wszystko o kobietach
Reżyseria: Aneta Muczyń
Obsada: Emilia Księżyk, Agnieszka Czerwińska, Ewa Bzdęga
Oficjalna stronaTeatru CoMeta: www.cometa.dbv.pl
Oficjalna strona Białołęckiego Ośrodka Kultury: www.bok.waw.pl